Film online opis Joker (2019)

W Gotham City, które sprawia wrażenie parku rozrywki rodem z filmów Scorsese z lat 70-tych, Arthur Fleck, grany przez Joaquina Phoenixa, zmaga się z pytaniem, czy jego życie jest tragedią, komedią, czy po prostu zwykłym szaleństwem...

Zdaję sobie sprawę, że spóźniłem się na imprezę, jeśli chodzi o Jokera, tegoroczny wielki film DC Comics. Film już stał się globalnym hitem kasowym, bijąc rekord wszech czasów dla październikowej premiery, i jest bardzo blisko zdetronizowania Deadpoola jako najlepiej zarabiającego filmu z kategorią R w historii kina.

Film wywołał również lawinę nagłówków, wielu krytyków przyznało mu pięciogwiazdkowe recenzje, nazywając go arcydziełem, podczas gdy inni byli... cóż, o wiele mniej uprzejmi w stosunku do niego. Poza recenzjami, jakie film otrzymał, felietoniści i blogerzy pisali artykuły, załamując ręce nad moralnością filmu, zastanawiając się, co mówi on o naszych czasach, pocieszając się, czy może on służyć jako okrzyk bojowy dla wywłaszczonych mężczyzn ze skrajnie prawicowej internetowej społeczności "inceli".

W odpowiedzi na wiele z tych dyskusji, czuję, że muszę przewrócić oczami. Nie chodzi o to, że Joker jest złym filmem - jest raczej rozrywkowy, z trzema naprawdę świetnymi śmiechami i kilkoma solidnymi scenami. Ale sugerowanie, że może on zainspirować psychopatów jest trochę jak sugerowanie, że Iron Man był filmem, który zainspirowałby mścicieli wynalazców rakietowych kombinezonów. To głupie i protekcjonalne - podobnie jak Joker w swoich najgorszych momentach.

Jednym z powodów, dla których spóźniłem się z obejrzeniem tego filmu, było to, że toczyło się wokół niego tak wiele dyskusji. Już w zeszłym roku zaczęło się też pojawiać poczucie, że będzie to jeden z tych filmów "wydarzeniowych" - filmów, które każdy musi zobaczyć. Bardziej niż cokolwiek innego, wszystkie sygnały, jakie wysyłał mi film, sprawiały, że miałem wrażenie, że kiedy już obejrzę film, niewiele mnie w nim zaskoczy i, niestety, mniej więcej to właśnie nastąpiło.

Krótko mówiąc, Joker to kolejna komiksowa origin story i kolejny sympatyczny portret psychopaty - dwa gatunki telewizyjnej rozrywki, które zdominowały ekrany w XXI wieku. Pełen klisz i bazujący na brutalności, Joker to film Ronseal, który robi dokładnie to, co jest napisane na puszce. Być może wydaję się tu zbyt cyniczny, ale nie chcę sugerować, że jestem zły lub szczególnie negatywnie nastawiony do tego filmu. Po prostu czuję się znużony tym, że zbyt wiele razy jadłem to samo i czułem, że zwłaszcza w przypadku Jokera, to naprawdę ocierało się o banał.

Częścią tego, co czyni tę postać ikoniczną jest to, że jest on ogonem dla głów Batmana. Jest folią Batmana i ostatecznym tricksterem - najciekawszym z całej, choć niezgłębionej i autentycznie intrygującej Rogues Gallery.

Częściowo z tego powodu Joker ma tuzin historii pochodzenia, z których żadna nie jest szczególnie interesująca - i to właśnie uczyniło Jokera Christophera Nolana tak wyjątkowym, granym przez Heatha Ledgera w "Mrocznym Rycerzu" z 2008 roku: to, jak Joker powstał, nie jest ważne. Liczy się to, co on sobą reprezentuje. Nieposkromiony, nie dający się zabić duch nieporządku, który reprezentuje piękną, rozdzierającą serce daremność niekończącej się, głupiej, beznadziejnej wojny Batmana z przestępczością.

Częścią problemu, jaki mają z nim scenarzyści komiksowi, jest to, że nie ma już nic do zrobienia - nic bardziej przerażającego i strasznego, co mogliby sobie wymarzyć, niż koszmary naszej własnej rzeczywistości. Mamy wrażenie, że nie możemy się już od niego niczego nauczyć, i choć stanowi ponadczasowy kostium na bal przebierańców, to w powszechnej opinii nie można z niego wyciągnąć nic więcej niż te pomysły, o których już wspomniałem.
Co więcej, robienie filmu o Jokerze bez Batmana jest trochę jak robienie filmu o Moriarty'm bez Sherlocka Holmesa. To znaczy, jasne, jest to możliwe, ale jaki jest w tym sens?

Serialem, który doskonale ucieleśnia ten problem był remake HBO House of Cards z Kevinem Spacey w roli głównej, ale można go znaleźć także w dziesiątkach innych miejsc - Boardwalk Empire, Mad Men, The Sopranos, Dexter, cały przemysł chałupniczy Hannibala Lectera, od "Łowcy" Michaela Manna, przez wcielenie się w postać Anthony'ego Hopkinsa, po niedawną adaptację telewizyjną - nie wspominając już o wszystkich filmach-naśladowcach i programach telewizyjnych pastiszujących definiujące gatunek dzieła Thomasa Harrisa, od "Se7en" do "Gone Girl" i z powrotem.

U podstaw tego gatunku leży prosty, ale pociągający pomysł: dlaczego by nie uczynić protagonistą niewypowiedzianie złego, socjopatycznego złoczyńcy? Są nieludzcy, ale wyglądają jak ludzie i są sprytni, a dzięki temu, że widzowie stają się współwinni, zachęcając te potwory do działania, możemy odkryć ich własny czarny charakter i cieszyć się dreszczykiem emocji związanym z tym, że każdy z nas może sobie pofolgować. https://vodfilmy.pl/filmy-online

To oczywiście nie jest nowy pomysł. Szekspir uczynił to szczególnie wyraźnie w Ryszardzie III, a my znamy ten pomysł z licznych retransmisji Fausta na przestrzeni wieków. Grecy również byli głęboko zainteresowani tym pomysłem.
Jednak wszystkie te narracje kończą się w ten sam sposób: antybohater płaci za swoje grzechy śmiercią, co sugeruje, że będzie najbardziej cierpiał w życiu pozagrobowym. Myślałem, że Joker może być na tyle odważny, by podążać za tym pomysłem, ale stchórzył, a szkoda.

I to nie znaczy, że wszyscy są tchórzami w tym pomyśle. Dla przykładu, jedną z ostatnich odsłon tego gatunku, która naprawdę dobrze bawiła się formą, był Breaking Bad Vince'a Gilligana. W tym serialu główny bohater, Walter White, był komiksowym antybohaterem - miał nawet aliteracyjne imię. Równie dobrze mógłby być Jokerem dla Batmana Hanka. I kochaliśmy Waltera, i nienawidziliśmy go, a kiedy nadszedł czas, serial zadał sobie trud, by zmielić go z błotem.
To był serial z moralnym celem - uznawał, że żyjemy w ateistycznych czasach, więc kara Waltera była ziemska i ironiczna. Uaktualnił przepis i dał nam pięcioaktowy klasyczny dramat, na który Arystoteles mógłby zareagować podwójnym kciukiem.

Problem w tym, że większość scenarzystów telewizyjnych i filmowych jest chciwa. Tworzą antybohaterów i nie chcą ich zabijać, bo są bardzo dochodowi. Dają swoim potworom ślepe narracje, które błądzą, prowadzą donikąd i często nie kończą się - a jeśli już, to w najlepszym wypadku niejednoznacznie tak, aby w razie czego można było stworzyć kolejny film o danej postaci.

Jest to problem, który nęka komiksy od czasu ich powstania. Jest to problem z historiami. Jedyne, które działają, to te, które kończą się satysfakcjonująco, a częścią powodu, dla którego tak wiele książek, filmów, seriali telewizyjnych, piosenek, oper, sztuk teatralnych i pogaduszek w pubie z kudłatym psem czuje się jak strata czasu, jest to, że ostatecznie zmierzają donikąd.

Komplikując sprawy jeszcze bardziej, pisanie wstępów do fabuł jest łatwe. Możesz wtedy nakładać wyzwanie na wyzwanie, jak nieskończenie powtarzający się dramatyczny drobiazg, a napięcie prawdopodobnie będzie rosło i rosło aż do gorączki. Ale, i jest to wielkie ale, zadziwiająco rzadko zdarza się, by złożone narracje kiedykolwiek się opłacały.

I żeby było jasne, Joker zachęca do dyskusji o tych rzeczach. Film otwiera tytułowy bohater, który ściąga swoją twarz w dwa ważne kształty - uśmiechniętą maskę komedii i udręczoną maskę tragedii. Są to podstawowe formy opowieści; albo twoja narracja kończy się związkiem kochanków, co czyni ją komedią, albo kończy się śmiercią, co czyni ją tragedią. Możesz zatrzeć granice, jeśli chcesz, i mieć oba zdarzenia, robiąc z siebie tragikomedię, ale to są twoje podstawowe opcje.
Jeśli twój film lub historia nie będzie oferować żadnego z tych zakończeń, proszę, na litość boską, nie sygnalizuj, że twoja narracja będzie je eksplorować już na samym początku.

W rzeczy samej, ogromnym problemem Jokera jest jego zakończenie, którego nie będę tutaj spoilerował. Powiem jednak, że końcowe sceny pozornie podważają całą resztę filmu. Wydają się mieć miejsce w kieszonkowym wszechświecie. Mogą się dziać przed resztą filmu, mogą się dziać po nim. Mogą nawet sugerować, że żadna część filmu w ogóle się nie wydarzyła i że cała ta sprawa była zmyślona - ale film nie jest zbytnio zainteresowany wskazywaniem, która z tych opcji jest właściwa.

Z tego co wiem, ekipa odpowiedzialna za film po prostu nie wiedziała co zrobić, więc dopisała zakończenie skąpane w antyseptycznym świetle, które miało na celu zdezorientowanie. I wystarczy powiedzieć, że to nic nie mówiło. To było bezsensowne - i jeśli istnieje jeden główny zarzut, który mógłbym postawić Jokerowi, to jest nim to, że jest to pusty, bezsensowny film. Jest momentami spektakularny, z pewnością, ale moralnie i duchowo pusty, a to prawdziwa szkoda. Nie musiał być, gdyby dokonano tylko kilku innych wyborów.

Kolejnym problemem Jokera jest to, że film jest zdecydowanie postmodernistyczny, przeszczepiając kulturowe potencje z innych organizmów, by nadać mu poczucie mocy. Przede wszystkim film przywołuje dwa filmy Martina Scorsese - Taksówkarza i Króla komedii - a nawet pojawia się w nim Robert De Niro grający postać drugoplanową.
Problem w tym, że oba te filmy miały jasne, głębokie, niebezpieczne rzeczy do powiedzenia, a Joker nie.
Gdzie indziej film wciąga do mieszanki Charliego Chaplina - w jednym sensie subtelnie, a gdzie indziej w sposób ostry jak cegła.

Pierwszym z nich jest to, że kiedy po raz pierwszy widzimy Arthura Flecka w świecie, jest on przebrany za ikoniczną postać Chaplina - Trampa - trickstera, któremu uchodzi na sucho złe zachowanie wbrew otaczającym go systemom. Często przywoływana jest też muzyka z tych filmów.

Rzecz w tym, że Chaplinowski Tramp pojawia się ponownie na seansie Modern Times, na który zakrada się Arthur, a jeśli znacie ten film, to wiecie też, że opiera się on na idei, że współczesne społeczeństwo przeżuwa i uniemożliwia egzystencję każdemu człowiekowi.

Ostatnią kwestią, na którą warto zwrócić uwagę, pomijając całkowitą implikację znacznej części fabuły filmu, jest fakt, że już na początku filmu Arthur zostaje uznany za niewiarygodnego narratora. To, co widzimy ze świata, widzimy jego oczami, a on okłamuje siebie i okłamuje nas.

Jest to o tyle problematyczne, że Arthur nie chce, byśmy w cokolwiek wierzyli - jest wrodzonym szaleńcem i nie potrafi utrzymać swojej opowieści w ryzach. W związku z tym, jeśli chodzi o dyskusje widzów na temat kwestii związanych z niewiarygodnością, cackaniem się z zakończeniem lub czymkolwiek innym, co dzieje się w czasie trwania filmu, trudno nie mieć wrażenia, nawet podczas oglądania, że film myśli, że jesteś albo zbyt głupi, albo zbyt leniwy, by zauważyć jego brak przekonania.

Choć oczywiście wspomniałem o tym, co jest złe w tym filmie, ważne jest również, aby wspomnieć o tym, co jest w nim dobre.

Wiele osób uwielbiało też Spacer po linie Jamesa Mangolda, film, w którym Phoenix zagrał kolejną ikonę amerykańskiej banicji, ale ja miałem do niego dość ambiwalentny stosunek; tak czy inaczej, nie ma wątpliwości, że Phoenix jest jednym z największych żyjących amerykańskich aktorów ekranowych.

W Jokerze poszedł w ślady Batmana, robiąc to samo, co Christian Bale w Machinist z 2005 roku - zagłodził się na śmierć, by zagrać tę rolę; jego postać Jokera jest tak szkieletowa, jak żaden z bohaterów Tima Burtona, a poczucie, że jest chodzącym trupem, głodnym mięsa, sprawia, że jego spirala totalnej manii jest jeszcze bardziej uderzająca.

Performances wokół Phoenix są również silne w tym filmie, choć są one również szerokie w sposób, w jaki wiele filmów komiksowych jest dozwolone. De Niro na Johnny'ego Carsona jest przyzwoity, matka Frances Conroy jest cudownie creepy, jeśli thimble-deep, i to miło zobaczyć zawsze niezawodny Shea Whigham pojawiających się obok konsekwentnie doskonałego Billa Camp; para grać dwa bumbling detektywów, i jako znakomitych aktorów drugoplanowych postaci jest chyba nie jest zaskoczeniem, że robią to, co muszą zrobić bardzo dobrze tutaj.

Poza głównym wątkiem narracyjnym, film ma trzy podrzędne wątki, na które należy zwrócić uwagę: jeden z nich to kreacja Bretta Cullena jako Thomasa Wayne'a, ojca Bruce'a, drugi to Zazie Beets jako Sophie, miłość Arthura, a trzeci to Glenn Fleshler i Leigh Gill, którzy grają klaunów Arthura.

Każda z tych linii fabularnych ma swoje uroki, z pierwszym niosąc wielkie napięcie i odwołując się ogromnie do komiksowych nerdów, takich jak ja (jest to jeden z niewielu oryginalnych i wartych uwagi wkładów filmu). Ostatni oferuje najlepszą scenę filmu - moment skąpany w złożoności i krwi, który autentycznie kwalifikuje się jako tragikomiczny. Środkowa natomiast jest najbardziej wilgotnym damp squibem filmu - wydaje się zbyt oczywista, zbyt leniwa, a reżyser Todd Phillips nie miał odwagi swoich przekonań, gdy przyszło do jej zwijania.

W tym momencie Phillips pokazuje swoją rękę, naprawdę. Chce, żebyśmy polubili Jokera, a boi się za bardzo naciskać na widzów. Wyciąga ciosy, kiedy powinien łamać kości - ale to przecież reżyser, który jeździ tylko na środkowym biegu, i zawsze tak było...

Wystarczy powiedzieć, że Phillips jest w samym sercu tego, co sprawia, że ten film jest zarówno tak dobry, jak i tak zły. Nie zapominajmy, że to człowiek, który przyniósł nam Road Trip, Old School, trylogię The Hangover, Due Date i okropny remake School for Scoundrels. Nazywanie go reżyserem chałturnikiem byłoby zdecydowanie niesprawiedliwe, ale z pewnością jest on reżyserem chałturniczych filmów; gra na najniższym wspólnym mianowniku, uwielbia bylejakość i nie wykazał się zbytnim postępem artystycznym przy realizacji tego filmu.

To znaczy, że owszem, tworzy Gotham, w którym trudno dostrzec niebo, zasłaniają je drapacze chmur lub przysłaniają chmury. Jest to świat wyblakły, sepiowy, naśladujący Scorsese, ale nie wnoszący nic nowego do tego żrącego filmowego światopoglądu. Podobnie, zawiera kilka dobrych gagów. Wciąga nawiązania do kultowych filmów i komiksów, stawia kamerę przed Phoenixem i pozwala mu pracować, ale jest w tym filmie tak mało nowego, że naprawdę trudno mi było określić, jaki kierunek zaproponował, lub, co ważniejsze, jaki sens miał jego kierunek - poza fanserwisem.

W związku z tym widzę, dlaczego Joker odniósł taki sukces. Jest to film fanboya dla fanbojów. Opowiada o jednym z wielkich amerykańskich złoczyńców - takim, którego w jednym z najlepszych thrillerów ostatniej dekady zagrał człowiek, który zmarł przed premierą tego filmu.

Szczerze mówiąc, uważam, że w dużej mierze o komercyjnym sukcesie Suicide Squad zadecydowało to, że zaoferował nam pierwsze spojrzenie na Jokera od czasu śmierci Heatha Ledgera, a rozczarowanie, jakie wywołał ten film, tylko podsyciło apetyt na kolejne pojawienie się Jokera.

W innych miejscach Phillips wykorzystuje pomysły i ikonografię zaczerpnięte z prawie stuletniego kina i ponad tysiącletniego dramatu - a także z kilku kluczowych, bardzo popularnych powieści graficznych.
Film ma wspaniałą, kultową gwiazdę, która oferuje wszystko do roli, w tym niezwykle charakterny bieg i strasznie dużo niekończących się, bezsensownych tańców.

I wreszcie, Joker robi to, co robi wiele filmów komiksowych - zwodzi. Ustawia sprawy całkiem ciekawie i pozostawia tłum, który chce więcej, nie rozwiązując prawie niczego. I, z jakiegoś powodu, jest to coś, co dzisiejsza publiczność zdaje się naprawdę lubić.